Jeszcze nie tak dawno myślałam, że macierzyństwo nie jest mi pisane. Pamiętam, jak mówiłam, że najlepiej mieć dziecko przed trzydziestką, po czym nawet nie wiem, kiedy, przekroczyłam ten magiczny wiek. Nieskończenie przekładałam tę myśl na później, na „kiedyś”. Kiedy skończyłam 35 lat, uznałam, że może ten czas się skończył. I nagle, niespodziewanie, rok temu test ciążowy pokazał dwa paski. I od tego momentu zaczęło się wszystko zmieniać – nie tylko mój styl życia, dieta, waga czy rozmiar ubrań, ale także moje podejście do tego, co tak naprawdę jest ważne w życiu.
Czas, w którym kilogramy się nie liczą
W czasie ciąży przytyłam 18 kg, co wydawało mi się wręcz niemożliwe, bo jestem osobą drobną (przed ciążą waga wskazywała raptem 45 kg). Nagle pokochałam słodycze, za którymi wcześniej nie przepadałam. Potem – o ironio – stwierdzono u mnie cukrzycę ciążową i oczywiście cukier znalazł się na liście produktów zakazanych, podobnie jak wszelkie wyroby z mąki (naleśniki, kluski itd.), które uwielbiam. Słodkości zaczęły śnić mi się po nocach i powstrzymanie się przed zjedzeniem czegoś słodkiego wymagało ode mnie dużo samozaparcia i walki z samą sobą. Pamiętam łzy szczęścia, gdy moja teściowa, chcąc zrobić mi niespodziankę, upiekła dla mnie piernik z mąki gryczanej i ksylitolu. Jakie to było pyszne! O dziwo tylko ja się nim zajadałam. Pozostali członkowie rodziny spróbowali po kawałku, po czym uznali, że nie jest to dla nich jadalne, a ja byłam szczęśliwa, że w ten sposób ciasta jest więcej dla mnie. W ramach troski o zdrowie maleństwa zapisałam się na jogę. Muszę przyznać, że w czasie zajęć wielokrotnie pojawiała się myśl, jak to dobrze, że jestem w ciąży i nie muszę wykonywać tych wszystkich akrobacji – stania na głowie, zwisu na drobinkach głową w dół czy stania na jednej nodze. Od zawsze jestem przywiązana do mocnego stania na dwóch nogach na ziemi i wszelkie ćwiczenia zmieniające tę postać rzeczy były dla mnie męką.
Witaj na świecie Tymek!
W końcu nadszedł ten piękny i wyjątkowy dzień, kiedy pierwszy raz usłyszałam płacz mojego synka i go zobaczyłam. Pomimo iż nie wyglądał zbyt pięknie (ale chyba żadne dziecko w chwilę po opuszczeniu brzucha nie jest urodziwe), uczucie, jakie mnie ogarnęło, było nie do opisania. I ta ulga, że wszystko jest z dzieckiem w porządku, że jest zdrowe. Wspomnienie tamtej chwili do dziś wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Oczywiście nie wszystko potem było takie kolorowe. Nikt wcześniej nie ostrzegał mnie, że karmienie piersią – tak bardzo polecane i zachwalane na szkołach rodzenia – tak bardzo boli. Myślę, że przez pierwszy miesiąc po porodzie sąsiedzi częściej słyszeli moje jęki niż płacz dziecka. A ile niecenzuralnych słów cisnęło mi się wtedy na usta … dobrze, że dzieci nie pamiętają tak wczesnego dzieciństwa.
Zespół medyczny po koleżeńsku
O ile przez pierwsze dni po porodzie byłam pod wpływem hormonów szczęścia, wręcz rozpierała mnie energia i czułam się tak jakbym miała nadludzką siłę, o tyle po kilku dniach nagle nastąpił ich drastyczny spadek i wstanie z łóżka okazało się wysiłkiem nie do pokonania. Kiedy mój partner przynosił mi śniadanie, ja płakałam ze wzruszenia. Kiedy podawał mi wodę, którą na początku piłam hektolitrami, łzy leciały mi ciurkiem. W zasadzie wtedy wszystko było w stanie wywołać u mnie potok łez. Był to czas, kiedy doświadczyłam ogromnego wsparcia nie tylko od moich bliskich – taty dziecka, mojej mamy, ale także osób związanych z hospicjum. Pielęgniarka Krysia przyjechała specjalnie do domu, by usunąć mi szwy po cesarskim cięciu, pielęgniarka Basia pobrała mi krew do badań i przy okazji – mając za sobą wieloletnie doświadczenie na oddziale neonatologicznym, obejrzała mojego synka, czy wszystko z nim jest w porządku. Lekarka Kamila przyjechała do nas do domu na pierwszą wizytę. Kiedy u małego pojawiła się przepuklina pępkowa i jako świeżo upieczona mama byłam nią przerażona, z odsieczą przybyła doktor Basia. Psycholog Agnieszka pomogła mi zrozumieć emocje, które pojawiły się w czasie porodu. Położna Asia służyła mi radą i wsparciem. Nieocenioną pomoc dostałam od położnej Kasi, która cierpliwie odpowiadała na tysiące moich pytań, rozwiewała wszelkie wątpliwości i pomagała rozwiązać problemy związane z karmieniem, przyjechała do mnie, by pokazać mi, jak prawidłowo trzymać dziecko. Lista osób, które pomogły mi w tym trudnym dla mnie okresie, jest długa – koleżanki z biura – dwie Agnieszki, Ania, Kasia, pielęgniarka Marta, doktor Krzysztof, lekarka Beata, lekarka Ela, lekarka Dorota … Wszystkim im jestem bardzo wdzięczna i z całego serca dziękuję. Ten czas uświadomił mi, jak dużo dobrych ludzi jest wokół mnie.
Wyzwania macierzyństwa kontra internet
Muszę przyznać, że macierzyństwo jest niesamowitą przygodą, w czasie której doświadcza się nie tylko cudownych uczuć, ale także zmaga się z wieloma niewiadomymi. Na początku przewinięcie dziecka wydawało mi się nie lada wyczynem i zajmowało średnio pół godziny czasu. I dochodził do tego lęk, aby przypadkiem nie złamać rączki czy paluszków przy przebieraniu. Synek w ramach wspierania rodziców w nabywaniu wprawy w codziennej toalecie, brudził pieluszki z zaskakującą częstotliwością i opanował niebywałą sztukę siusiania wokół pomimo założonego pampersa. Ogromnym wyzwaniem okazała się pierwsza kąpiel. Kiedy położna Kasia, pokazała mi jak kąpać Tymka, wszystko wydawało się takie proste. Aby ułatwić sobie zadanie, znalazłam nagranie na youtubie jak prawidłowo kąpać dziecko. Obok wanienki i wszystkich niezbędnych akcesoriów do kąpieli stał laptop z uruchomionym filmikiem. Tymek jednak sprawił nam niespodziankę, a w zasadzie cztery – dwukrotnie zrobił kupkę na tatę, gdy ten próbował go włożyć do wanienki, a potem, gdy już udało nam się opanować sytuację, powtórzył precedens w wodzie, zmuszając nas do kilkukrotnej wymiany wody. W trakcie całego zamieszania zapomnieliśmy o filmiku (tam o dziwo nikt nie ostrzegał o takim ryzyku) i dzielnie walczyliśmy z napotkanymi przeszkodami.
Bycie mamą to nie tylko „bieg przez płotki”, kiedy wokół nagle pojawia się tłum wszystkowiedzących komentatorów („za dużo nosisz dziecko na rękach”, „powinnaś dawać dziecku smoczek”, „skoro dziecko płacze, to zapewne ma kolkę” itd.), ale to również chwile zwyczajnego błogostanu – kiedy dziecko zasypia w chuście i czuję jego oddech na swojej szyi, kiedy uśmiecha się rano na mój widok, kiedy rozmawia ze mną w tylko nam znanym języku. Dla takich chwil warto żyć.
Agnieszka Więckiewicz