Doktor Beata Kowalczyk jest lekarzem podstawowej opieki medycznej. W 2016 roku dołączyła do zespołu lekarzy w Stowarzyszeniu Hospicjum dla Dzieci Dolnego Śląska „Formuła Dobra”.
Jest poranek w hospicjum. Odprawa w zespole, plik recept do wypisania, sprawdzenie czy wszystko zabrane na wpadek trudnej sytuacji, w końcu trzaśnięcie drzwiami samochodu i ruszamy do domu pacjenta. W drodze rozmowy z pielęgniarką, zawsze wszystkie ważne i potrzebne, kawa ze stacji benzynowej, nierzadko modlitwa. I już jesteśmy pod drzwiami pacjenta. Uśmiech na przywitanie i pytanie: jak noc minęła czy była spokojna?
Większość naszych podopiecznych nie porusza się, nie mówi. Widzę tylko ledwo widoczny uśmiech u dziecka, i wiem, że nas rozpoznaje, czasem zamyka oczy, bo dziś nie ma ochoty na badanie. Wciąż uczą mnie uważności. Przykładam słuchawki do serca, do płuc i nasłuchuję, jak pracują.
Przyglądam się również mamie pacjenta, bo bez niej i jej sił nic nie zrobimy. One najlepiej znają swoje dzieci. Pierwsze zauważają drobne, niewidoczne dla innych zmiany w zachowaniu swojego dziecka, świadczące, że coś niedobrego zaczyna się dziać. Dobrze wiedzą, kiedy dziecko coś boli, a kiedy dopomina się uwagi. Wolę niespieszne rozmowy z nimi, by był czas na wysłuchanie tego co zaobserwowały, co ich niepokoi, czego oczekują od nas. Ale niekiedy stan dziecka nie pozwala na taką rozmowę, trzeba działać szybko i skupić się na czynnościach medycznych…
Trzeba wiedzieć też, kiedy wyjść, bo dziś nie ma sił lub ochoty na dłuższą rozmowę. Lubię słuchać dzieci z chorobą onkologiczną. Jeśli ból jest opanowany, mają siły i chęć, opowiadają o swoich zainteresowaniach, umiejętnościach, przyjaźniach… Uczą mnie, że ważniejsze są autentyczne relacje z bliskimi, niż to, co się posiada. Pytam, czy chciałyby coś zrobić, czy mają ochotę na coś do jedzenia, czy przeciwnie, bo wiem, że lubią mieć wybór, wpływ na coś, który zabrała im choroba. Widzę jak silne są więzi pomiędzy nimi i rodzicami, i jak później jest ciężko po ich odejściu.